publikacja 12.11.2017 13:00
W kilka chwil stracili wszystko. Cały dobytek życia zabrały płomienie. - Może gdybym był wtedy w domu, uratowałbym coś więcej - zastanawia się Lech Urbankiewicz, ciężko przełykając ślinę. Jego żona Jolanta na wspomnienie dnia pożaru również spuszcza wzrok. - Nie będę ukrywać, że to był bardzo ciężki okres. W dni zaraz po czułam się jakbym żyła na innej planecie. Na szczęście Pan Bóg był z nami przez cały czas - mówi.
Jazowa, dom rodziny Urbankiewiczów, który spłonął w pożarze Łukasz Sianożęcki /Foto Gość
Dom rodziny Urbankiewiczów spłonął w nocy z 28 na 29 września. Ta leżąca nad brzegiem Nogatu w Jazowej budowla z XIX wieku łączyła w sobie elementy gospody i domu mieszkalnego. Niezwykłe miejsce, nie bez powodu wpisane na listę zabytków. A dla pana Leszka to po prostu dom dzieciństwa, dom młodości... dom całego dotychczasowego życia.
– Tata, podobnie jak większość mieszkańców, przyjechał tutaj tuż po wojnie. Dostał ten dom. W tym domu urodziłem się ja i moje rodzeństwo. W nim żyliśmy, aż do tego dnia... – opowiada krótko.
– Co niektórych może dziwić, ale te dni i tygodnie po pożarze to był dla nas bardzo "Boży czas" – mówi Radek, syn państwa Urbankiewiczów.
Jak wspomina, kilka dni przed pożarem uczestniczył w rekolekcjach. – W czasie tych rekolekcji dostałem pytanie: "Czy byłbyś w stanie oddać Bogu wszystko?". Wieczorem modliłem się, pytając, co jest moim Izaakiem, co jest dla mnie najcenniejsze. I chyba te pytania, ten weekend były łaską, bo nie wiem, jak bym to wszystko przeżył bez tych rekolekcji. Na początku może nie rozumiałem tego pytania. Dziś już bardziej jestem w stanie zrozumieć, o co w tych słowach prosił mnie Pan Bóg – opowiada.
Od dnia pożaru minęło półtora miesiąca. Rodzina Urbankewiczów powoli staje na nogi. Mieszkają nadal w Jazowej, niedaleko swojej dawnej posiadłości. – Stało się to możliwe dzięki pomocy państwa Sylwestra i Teresy Ancewiczów, którzy oddali nam do dyspozycji swój stary dom i dzięki staraniom pana Jacka Michalskiego, burmistrza Nowego Dworu Gdańskiego, który przekształcił go w lokal socjalny – opowiada pani Jolanta. – To naprawdę jest bardzo ważne, że możemy być tak blisko naszego dawnego domu – dodaje pan Lech.
Z dnia na dzień rodzina urządza swoje nowe lokum. Mają już niemal wszystkie niezbędne sprzęty do normalnego funkcjonowania. Wkrótce otrzymają meble do kuchni, które zaoferowały im dwie duże elbląskie firmy meblarskie. Z pożaru nie ocalały prawie żadne przedmioty osobiste Łukasz Sianożęcki /Foto Gość Jak mówią, szczególnym zaskoczeniem była też pomoc ze strony osób, od których tej pomocy by nie oczekiwali. – Można powiedzieć, że nie znaliśmy ich, sądziliśmy, że jesteśmy dla nich obojętni, ale kiedy straciliśmy dom, pokazali całkiem odmienne oblicze – wspomina J. Urbankiewicz.
– W tych dniach po pożarze, ale tak naprawdę do teraz – to cały czas trwa – dostajemy pomoc z tak różnych stron: od rodziny, przyjaciół, od osób, z którymi nie utrzymywaliśmy kontaktu codziennego. Niektórzy już dzień po pożarze byli u nas – wylicza syn. – Pomagają też szkoły, do których kiedyś uczęszczałem, wspólnoty młodzieżowe, nawet te, do których nie należę, i tak dalej... Wymieniać mógłbym chyba bez końca – nie wiem też, ile osób się za nas modliło, dorzuciło do licznych zbiórek "wdowi grosz", który – jak wierzę – jest najwięcej wart w świecie materialnym – dodaje Radek. – Wydaje mi się, że chyba w naszej okolicy nie ma ludzi, którzy by nam nie pomogli – uśmiecha się pani Jolanta.
W czasie pożaru traci się też rzeczy, do których jesteśmy szczególnie przywiązani. – Dla mnie takim przedmiotem było pianino – opowiada Radek. Jak mówi, muzyka jest centrum jego życia. – Kiedy tylko wracałem do domu i potrzebowałem się zrelaksować lub coś przemyśleć albo nawet pograć dla czystej przyjemności, siadałem do klawiszy. Teraz, w tych ostatnich tygodniach, to jest coś, czego brakuje mi najbardziej.
– Ja prawie nieustannie łapię się na tym, że kiedy coś mi jest potrzebne i pamięć wskazuje mi miejsce, w którym ta rzecz powinna być, już chcę tam pójść, lecz uświadamiam sobie, że przecież ta rzecz się spaliła – mówi pan Lech. – Tak jest praktycznie codziennie.
Zniszczenia są ogromne Łukasz Sianożęcki /Foto Gość
Jak mówią, odzyskanie czegokolwiek z pogorzeliska przywołuje choć mały uśmiech na twarz. – Czy to nóż kuchenny, czy choćby solniczka i maselniczka z porcelany z Bolesławca, które kolekcjonowałam od lat, czy też jakiś historyczny mebel, który był od początku w tym domu – wylicza pani Jolanta. – Raz poświęciłam cały dzień na czyszczenie jednego garnka z sadzy, tak bardzo chciałam go odzyskać – uśmiecha się.
Pomimo dramatu, który ich dotknął, państwo Urbankiewiczowie patrzą na świat z radością, wdzięcznością i nadzieją. W ich sytuacji niewielu potrafiłoby przyjąć taką postawę. – Odpowiedź na to jest prosta: okazało się po raz kolejny, że to Jezus jest tym, który zapewnia wszystko, jest wystarczający i On daje poczucie bezpieczeństwa. A kiedy się jest z Nim, to mimo że boli, da się przeżyć wszystko i cieszyć się wszystkim w sercu z nadzieją na nowe – podsumowuje Radek.
Cały artykuł w "Gościu Elbląskim" nr 46 na 19 listopada.