Kiedy ich transport wjechał 29 września 1944 roku do obozu, więźniowie przecierali oczy ze zdumienia. – Był to jedyny przypadek, że przywieziono tu 40 dziewcząt w pełnym umundurowaniu – opowiadał Piotr Tarnowski, dyrektor muzeum w Sztutowie.
Były to dziewczęta, które wcześniej walczyły w powstaniu warszawskim, miały więc na głowach wojskowe czapki, a na ramionach powstańcze opaski – opowiadał dyrektor. Jak zaznaczył, trafiły one do KL Stutthof z pogwałceniem wszystkich konwencji międzynarodowych i ustaleń. – Tuż po upadku powstania na Fortach Mokotowskich zostaliśmy powiadomieni, że na mocy kapitulacji uzyskaliśmy prawa jeńców wojennych – opowiadała Maria Kowalska, jedna z przywiezionych wówczas do Sztutowa warszawskich sanitariuszek.
– Mimo tych zapewnień już następnego dnia w Pruszkowie wywołano naszą czterdziestkę dziewczyn, żołnierzy, sanitariuszek, łączniczek ze zgrupowania „Baszta” i załadowano do bydlęcego wagonu – wspominała. Wagon zaplombowano i dołączono do cywilnego transportu. Po dobie podróży dziewczęta trafiły do KL Stutthof. Wszystkie 40 zamknięto w jednej izbie baraku tuż przy wjeździe do obozu. – Spałyśmy na gołej podłodze, a wypuszczano nas trzykrotnie w ciągu dnia do umywalni i toalety. Tak spędziłyśmy półtora miesiąca – mówiła pani Maria. Upokorzone niesłusznym zniewoleniem nie załamały się. – Wręcz przeciwnie. Bezczelnie głośno śpiewałyśmy powstańcze, patriotyczne piosenki, a jedna z koleżanek uczyła nas nawet języka angielskiego – dodawała. W następnych miesiącach pobytu zapewnienia o traktowaniu dziewcząt jak jeńców wojennych brutalnie przepadły. – Zabrano nam wszystkie rzeczy, przebrano w obozowe pasiaki i umieszczono w innych lagrach z więźniarkami z transportów cywilnych – wspominała M. Kowalska. Walka o zachowanie godności trwała codziennie. – Poczucie własnej wartości przywracały nam nawet najbardziej prozaiczne rzeczy – wspomina pani Maria. – Takie jak choćby skrócenie zbyt długich pasiaków i z otrzymanego materiału zrobienie pasków podtrzymujących cały ubiór – opowiada. Kiedy w kolejnych tygodniach ze wschodu zbliżał się front, do więźniów dotarły informacje o możliwej ewakuacji obozu. Rozpoczęła się ona w końcu stycznia 1945 roku. – W marszu śmierci Niemcy poprowadzili nas na zachód – opowiadała. Marsz w drewniakach po głębokim śniegu, zwłaszcza dla starszych i wycieńczonych trudami obozu ludzi, okazywał się często śmiertelny. Pani Maria przetrwała marsz dzięki temu, że po jednym z noclegów, zorganizowanym przez SS-manów w kościele w Łebnie, ukryła się w świątynnej wieży. – Po długim oczekiwaniu wyszłyśmy, usłyszawszy głosy dwóch kobiet nawołujących nas po polsku do opuszczenia ukrycia – opowiadała. – Mimo niepewności ujawniłyśmy się, a smak ofiarowanych nam kanapek z chleba domowego wypieku do dziś jest w mojej pamięci – dodawała. Aby oddać hołd zamordowanym i ocalałym z kaźni obozu, 9 maja do Sztutowa na obchody 71. rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego przybyły liczne delegacje. – Gromadzimy się tu dziś, aby kolejne pokolenia poznały prawdę na temat tamtych wydarzeń i szanowały wolność, którą mają – mówił dyrektor Tarnowski. Wśród zgromadzonych na terenie obozu było bardzo dużo młodzieży. – Szczerze powiedziawszy, przed przybyciem tutaj historia tego obozu nie przemawiała do mnie – przyznała Malwina. Nie potrafiła sobie wyobrazić skali okrucieństwa, jakie miało miejsce na terenie KL Stuthoff. – Jednak zobaczenie tego na własne oczy, tych baraków, łaźni czy tzw. sali operacyjnej, zmieniło moje podejście – stwierdziła.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się