– To nie jest grupa wsparcia, ale wspólnota osób, które są dla siebie – mówi Barbara Malec.
Każda historia jest inna
Część małżeństw z panią Barbarą spotyka się indywidualnie – nie wszyscy są gotowi, by rozmawiać o tym, co przeżywają, w większym gronie. Jedni po pewnym czasie dołączają do reszty, inni nie. Odpowiedzialne za grupę szanują te decyzje.
– A ja do ciebie, Basiu, napisałam dokładnie miesiąc i 13 dni po wypadku. Jeszcze mam tego SMS-a. To był 27 listopada – zwraca się Anna Dylewska do pani Barbary.
Córka Anny i Artura Dylewskich, Karolina, zginęła w wypadku samochodowym. Miała 17 lat. Było to rok i cztery miesiące temu. – Trafiliśmy tu po dwóch miesiącach od wypadku. O grupie dowiedziałam się z internetu, szukałam czegoś takiego. Najpierw znalazłam kontakt do grupy z Gdańska, a później do tej elbląskiej – wspomina pani Anna.
Na spotkanie, podczas którego rozmawiam z rodzicami, jedna para przyszła po raz pierwszy, druga – po raz trzeci. Przeszli do innego pokoju, a ja rozmawiam z osobami, które regularnie, od dłuższego czasu uczestniczą w spotkaniach. W pewnym momencie pani Lilianna usłyszała, jak żywa jest rozmowa w pokoju obok. Jedni i drudzy niedawno stracili swoje dzieci. Mogłoby się wydawać, że jeśli nawet będą rozmawiać, powinni to robić bardzo cicho. Jest inaczej – oni mają potrzebę podzielenia się tym, co przeżywają. Rozmawiają jak starzy znajomi, bo czują to samo.
– To już jest wsparcie. Przyszły nowe osoby i od razu zostały otoczone opieką. Jest para, która się nimi zajęła – zauważa pani Lilianna.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się