Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Przez dekady w kinie

Przed laty kolejki po bilety na seanse filmowe ustawiały się o 3.00 nad ranem.

Krzysztof Nowicki z sentymentem wspomina zawód, jaki wykonywał przez całe zawodowe życie, a obecnie przez informatyzację zajęcie to już praktycznie zanikło. Był on kinooperatorem w iławskim kinie.

Dziś nosi ono nazwę Pasja, kiedyś było to kino Lenino, a później – X Muza. Zmieniała się jego struktura własności i sposoby, w jakie filmy były wyświetlane. Pan Krzysztof przeszedł właśnie na emeryturę, ale przez ponad 40 lat pracy uczył się wyświetlania filmów na kolejnych projektorach.

Wszystko musiało grać

W tajniki zawodu wprowadzał go Stanisław Wasilewski, a był to człowiek przedwojennej tradycji. W „jego” kinie wszystko musiało grać, dlatego przed rozpoczęciem seansu wszystko sprawdzał dwa razy. Tę dokładność przejął po nim pan Krzysztof. Mężczyzna ukończył studium kinematografii we Wrocławiu. Na zajęciach uczył się przede wszystkim obsługi projektorów, elektroniki, elektrotechniki, kinotechniki, matematyki, fizyki. Dzięki temu zdobył uprawnienia do wyświetlania filmów na wszelkim sprzęcie, jaki był dostępny w kraju i za granicą. Zdobył trzeci, najwyższy stopień uprawnień kinooperatora. Do jego zadań należała też konserwacja sprzętu. Był wyznaczony czas, kiedy projektory rozbierano na czynniki pierwsze i odpowiednio zabezpieczano. Z drugiej strony znajdowały się taśmy. Najczęściej film składał się z 5 szpul – jedna miała 20 minut. Projektory były dwa, a taśmy należało przewinąć i w odpowiedniej kolejności zakładać. Ważny był również opis metryki takiej taśmy. Wpisywano tam m.in. stopień zużycia. – Utkwił mi w pamięci „Potop” w reżyserii Jerzego Hoffmana – mówi pan Krzysztof. Ze względu na długość film ten był zapisany na aż 12 szpulach. Grali go także w popularnym przed laty kinie objazdowym. – Mieliśmy do dyspozycji rosyjskie projektory o bardzo prostej budowie. Jeździliśmy z nimi do Prabut, Kisielic, Łasina. Pamiętam, że w Obrzynowie „Potop” graliśmy zimą. W sali było tak zimno, że ludzie przytulali się do siebie, ale film obejrzeli do końca – opowiada pan Krzysztof. Przed laty sale kinowe wypełniały się po brzegi, a historie, jakie wiązały się z ogromną popularnością kina, dziś są anegdotyczne. – Pamiętam, że po bilety na film „Flip i Flap w Legii Cudzoziemskiej” ludzie czekali w kolejkach od 3.00 nad ranem, a my pierwszy seans graliśmy o godz. 11. Widzowie dosłownie bili się o bilety, a tzw. koniki kupowały ich po 50 – wspomina pan Krzysztof. Inna historia wiąże się z projekcją filmu „Ucieczka z kina Wolność” w reżyserii Wojciecha Marczewskiego. Przed rozpoczęciem wyświetlania zdarzyło się, że nie została przewinięta taśma. Kinooperator musiał to zrobić w czasie seansu, więc pojawiła się przerwa. Ludzie pomyśleli, że to koniec filmu i wyszyli z kina.

Własne filmy

Pan Krzysztof nie tylko wyświetlał filmy, ale i sam starał się je nagrywać. Kupił kamerę, projektor i ekran. – Filmowanie to była jego pasja – zapewnia żona Anna. Uwieczniał najczęściej uroczystości rodzinne, ale w jego kolekcji odnaleźć można także perełki. – Starałem się realizować filmy o bohaterstwie Polaków – mówi pan Krzysztof. Jeden z nich opowiada o Janie Chmielewskim, powstańcu warszawskim, który w czasie walk stracił nogę. Po wojnie zamieszkał w Gdańsku i miał swoją łódkę „Kaczorek”. Latem przypływał Kanałem Elbląskim na iławski Jeziorak. Był samotnikiem, często zaszywał się w szuwarach i tam żył. – Uważał nas za rodzinę, która go rozumie, szczególnie moją matkę – wspomina pan Krzysztof. Obsługa kamery, jaką nagrywał K. Nowicki, wymagała opanowania wielu umiejętności, a pracę zacząć należało od odpowiedniego założenia taśmy. Była ona 10-metrowa, najpierw należało ją przepołowić, a następnie odpowiednio skleić. To dawało 20-metrową taśmę, na której pan Krzysztof mógł nagrać ok. 4-minutowy film.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy