Od Gietrzwałdu po Fatimę

Łukasz Sianożęcki Łukasz Sianożęcki

publikacja 29.09.2016 14:20

Dwaj iławianie przemierzyli na rowerach prawie 4200 kilometrów, aby dotrzeć do miejsca najsłynniejszych objawień Matki Bożej, po drodze nawiedzając najważniejsze sanktuaria maryjne Starego Kontynentu.

Od Gietrzwałdu po Fatimę Pielgrzymka rowerowa do Fatimy. W. Darkowski

- Zbiórkę przed naszą wyprawą wyznaczyliśmy na dzień 30 maja o godzinie 7.08, zaledwie 10 minut przed odjazdem pociągu. Zdążyliśmy i dojechaliśmy najpierw do Poznania, a stamtąd do Frankfurtu nad Odrą. I dalej jechaliśmy już tylko na rowerach. Każdy z nas miał rower, który razem z bagażem ważył 40 kg - opowiada Wiesław Darkowski, który wraz ze swoim przyjacielem Henrykiem Witkowskim, dojechał rowerem do Fatimy.

Dwóch iławian z granicy polsko-niemieckiej rozpoczęło swoją podróż - pielgrzymkę po Sanktuariach Maryjnych Europy, która miała zakończyć się 8 lipca w Lizbonie. - W tym mieście mieliśmy zarezerwowany na następny dzień lot do Warszawy - wspomina pan Wiesław.

Niemcy nie były zbyt gościnne, od samego początku pielgrzymom towarzyszył deszcz.

- Nie był intensywny, można było jechać, ale musieliśmy wykorzystać ubrania przeciwdeszczowe - mówi pan Henryk. Rowerzyści zaznaczają, że były one przeciwdeszczowe tylko według producenta. - Po około 15 minutach owe właściwości ochronne zanikały - śmieją się. - Okazało się również, że Niemcy to całkiem górzysty kraj. Ciągłe podjazdy i zjazdy powodowały, że wieczorami bardzo chętnie szliśmy spać, aby chociaż chwilę odpocząć i nabrać sił przed kolejnymi etapami podróży - dodaje pan Wiesław.

Już od początku podróży ustalili pewien rytuał działania. - Postanowiliśmy, że o godzinie 20 zaczynamy rozglądać się za noclegiem, ale za to wstajemy już o 5 rano, aby wykonać plan i zdążyć na czas do Lizbony - dodaje pan Wiesław.

A plan był taki: codziennie 120 km jazdy rowerem. - Ale tak jak z ubraniami przeciwdeszczowymi, to był tylko plan. Raz przejechaliśmy 170 km, ale innego dnia tylko 33 km.

Francja jednak już ugościła rowerzystów słońcem niemal przez cały czas podróży, podobnie gorąca były Hiszpania i Portugalia.

- Z kolei Szwajcaria wcale nie pozwoliła jechać - wspomina pan Henryk. Pielgrzymi wytrzymali półtora dnia, ale duże, rzęsiste deszcze zmusiły ich do nadrobienia drogi pociągiem.

- Deszcz był tak silny, że świata nie było widać, prawdziwe oberwanie chmury i podtopienia nawet autostrad, nie wspominając już o tych drogach, którymi się poruszaliśmy.

Przy okazji zdobyli jeszcze jedno państwo - Andorę. - Mówię zdobyliśmy, bo z poziomu morza wspinaliśmy się na wysokość 2050 m - opowiada W. Darkowski. Najtrudniejszy podjazd liczył 75 km. - Zaczął się pogodnie i łagodnie, następnie temperatura zaczęła spadać. Pojawił się deszczyk, potem deszcz, temperatura coraz niżej, a podjazd coraz bardziej stromy. Wreszcie zaczął padać śnieg. Temperatura około zera stopni. Trochę pocieszeniem były brawa dla nas, ludzi wjeżdżających samochodami i motocyklami.

Podjazdy w górach Alpach, Pirenejach i tych, które są w Portugalii pątnicy d podzielili sobie umownie na trzy na trzy rodzaje: - "Łatwe, niezauważalne", to te poniżej 7% nachylenia terenu, "o jest podjazd"  od 8% do 11% i "inne", powyżej 12% nachylenia - wspomina H. Witkowski. - Jazda w tym ostatnim przypadku wyglądała tak: jedziemy 200 – 400 metrów i odpoczywamy 1-2 minuty. Pijemy odżywki energetyczne, jemy czekoladę i oczekujemy końca podjazdu.

W czasie takich stromizn początkowo pocieszali się tym, że droga „odda” im ich wysiłek i będą mieli zjazd. - Pamiętam ten zjazd z Andory. Był deszcz, wiatr, zimno, a trzeba było hamować na dwie ręce, aby nie nabrać zbyt dużej prędkości. Ja najwięcej miałem 59 km/h, a Henio mówił, że jego licznik wskazywał 69,5 km/h i nie chciał nic więcej pokazać - pan Wiesław śmieje się, że prawdopodobnie zabrakło skali. - Pod górę mieliśmy prędkość 5 km/h, później 4,5km/h, a następnie śmiałem się, że na wyświetlaczu licznika rowerowego pojawił się komunikat: jeśli jeszcze zwolnisz, to się wyłączam. I później usłyszałem Henia: mój licznik przestał działać.

Wysokie temperatury Hiszpanii i Portugalii jednak nie przeszkadzały. Najwięcej pielgrzymi odczytali 45,9 stopnia Celsjusza. - Wiaterek powstający podczas jazdy łagodził pozornie tę temperaturę. Przy postojach jednak szukaliśmy cienia - wspominają.

Z kolei noclegi to głównie przypadkowe miejsca. - Nigdy nie byliśmy pewni, dokąd danego dnia uda nam się dojechać. Najczęściej pytaliśmy właścicieli domków, ogrodów, pól, czy możemy rozbić namioty i przenocować - mówi pan Henryk. - Prawie zawsze nam się udało uprosić dobrych ludzi. Kilka razy spaliśmy gdzieś: na rondzie, obok cmentarza, w polu, obok stadionu, w lesie. Kilka razy spaliśmy w domu, nie musieliśmy wówczas rozbijać namiotów. Gościli nas księża, karmelitanki, sadownicy. Spaliśmy też w domach pielgrzyma. Takich domów jest bardzo dużo w Hiszpanii i Portugalii, głównie dla pielgrzymów wędrujących do Santiago de Compostela.

Z jedzeniem nie było kłopotów, bo wystarczyło mieć pieniądze, a sklep zawsze można było znaleźć.

- W sobotę jednak kupowaliśmy prowiant również na niedzielę, gdyż w niedzielę sklepy są nieczynne. Kawę, herbatę, zupki błyskawiczne, kakao i inne posiłki na ciepło, przygotowywaliśmy na kuchence turystycznej - opowiada pan Wiesław.

Na swojej drodze iławianie spotykali pielgrzymów pieszych i rowerowych, polskich i innych narodowości.

- Dzieliliśmy się z nimi, a oni z nami, doświadczeniami zdobytymi podczas podróży. To były bardzo cenne wskazówki, jak pokonać trasę, jak trafić do celu, jak przenocować, co i gdzie kupować - mówi pan Henryk.

To była taka krótka relacja z podróży dla ciała. A co dla ducha? - Podziw, podziw i jeszcze raz podziw dla dzieła stworzenia. Jadąc rowerem, a prędkości nie są za duże, można nacieszyć oko tym, co jest wokół - stwierdza jednoznacznie pan Wiesław. - Przepiękne krajobrazy, przepiękne widoki, dech zapiera i trzeba było często się zatrzymać, aby nasycić oko widokiem. Żeby pozostawić pamiątkę staraliśmy się utrwalić napotykane piękno przyrody na zdjęciach. Zdjęcia jednak tego nie przekazują, są martwe, bezduszne, ale przywołują wspomnienia i to bardzo dobrze przywołują. Góry, lasy, doliny, przełęcze, rzeki, strumienie, nawet układ chmur, wszystko urzekało i cieszyło oko i ducha.

Ale nie tylko przyroda radowała. To, co zbudował człowiek, również jest „wielkie”. - Wielkie nie tylko dosłownie: wiadukty, kaskady, drogi, kanały, domy, wieżowce, kościoły, ale też w przenośni, bo bardzo często jest to pięknie wkomponowane w przestrzeń, wypełnia całość, nie burzy harmonii. Ciekawe, że ta sama część przyrody, ta sama budowla oglądana z różnych miejsc, nie jest tą „samą” - zastanawia się pan Wiesław.

Osiem do dziesięciu godzin samej jazdy na rowerze codziennie może wydawać się nudne. Otóż nie.

- Zadawałem sobie bardzo często pytanie: po co jedziesz? Czy tylko, żeby pokazać, że dasz radę? A może to ucieczka przed codziennością? - pan Wiesław stwierdza, że trudno było dać sobie jednoznaczną odpowiedź. Ale jak mówi myśli krążyły wokół tego, co było celem pielgrzymki - Sanktuaria Maryjne Europy. Miejsca, w których objawiła się Matka Boska i które zostały zatwierdzone przez Kościół, jako prawdziwe.

Wspomina również, że jego rozmyślania zaczęły się od wspomnień wyjazdu do Częstochowy.

- Cztery lata temu, również z Heniem, w ciągu czterech dni pokonaliśmy prawie 800 km. Będąc u stóp Jasnogórskiej Pani, w refleksji kapłana podczas Apelu Jasnogórskiego usłyszałem: "Jesteście tu po to, aby odzyskać przez Matkę u Jezusa, u Boga to, co straciliście". Te słowa bardzo mnie poruszyły, przyjąłem je dosłownie, gdyż dwa miesiące wcześniej, po grypie, straciłem węch i smak. Ucieszyłem się zatem, że to odzyskam. Dzisiaj powoli wszystko wraca, zaczynam czuć smaki i niektóre zapachy. 

- Moje myśli wracały również do wyjazdu do Watykanu, który miał miejsce 2 lata temu. 16 dniowa pielgrzymka z Heniem, która pozwoliła przejechać około 1700km, była pielgrzymką cudów. Dostrzegałem ciągle Bożą obecność, Bożą opiekę, Bożą troskę w naszym pielgrzymowaniu. Nauczyło mnie to, że przecież każdego dnia Bóg działa i jest obecny, a ja tego nie dostrzegałem. Pyszny myślałem, że wszystko to tylko JA - opowiada.

Tę ostatnią pielgrzymkę mężczyźni rozpoczęli od wyjazdu do Gietrzwałdu. Sanktuarium w Polsce, jak mówią tuż „pod nosem”. - Z orędzia Matki Boskiej dotarły do mnie słowa: "Gorliwie odmawiajcie różaniec". Pojawiła się refleksja, co znaczy gorliwie? - pyta pan Wiesław. - Tak, to nie może być sztuka dla sztuki, odmówiłem i mam z głowy, jeśli w ogóle modlę się na różańcu. Tu dziewczynki słyszały słowa Bożej Rodzicielki po polsku, w moim ojczystym języku, którego nie powinienem zaśmiecać. Tak, powinienem odmawiać różaniec. I całą drogę go odmawiałem, dwa razy dziennie.

Kolejnym Sanktuarium było La Salette. Ostatnie 13 km drogi to podjazd, podjazd z tych „innych”.

- Podjazd zajął nam prawie trzy godziny. Gdy mijały nas autobusy, to wsłuchując się w pracę ich silników, można było usłyszeć, odczytać, że zadowolenia nie głosiły - w końcu rowerzyści osiągają upragniony szczyt.

- Cisza, tak przywitała nas wysoko w górach cisza, 1800 m n.p.m. cisza. Jak polubić ciszę? A przecież Bóg najczęściej przychodzi wtedy, gdy chcę go słuchać, musi być cisza. Ale chyba nie słyszałem Boga. Taki wysiłek, tyle potu wylanego i nic - stwierdza W. Darkowski.

- Wytłumaczyłem sobie, że aż tak bardzo to się nie umęczyłem, gdyż to nawet nie połowa pielgrzymki. Dla mnie La Salette to miejsce modlitwy medytacji, to miejsce osobistego, indywidualnego spotkania z Bogiem. Tu trzeba trochę pobyć, aby się wyciszyć, aby wejść w to miejsce.

Lourdes to kolejne miejsce na drodze pielgrzymki. - Coś nie dawało nam tam dojechać. Bardzo szybko dostrzegliśmy kierunkowskaz, którędy mamy jechać, ale jakoś nie mogliśmy. Co chwilę awaria roweru, to duże zmęczenie. A gdy już dojechaliśmy, to okazało się, że z rowerami nie wpuszczają - wspomina pan Henryk. - Ja pomyślałem sobie, że Mojżesz usłyszał: "Zdejmij sandały z nóg, bo to miejsce jest święte". Gdy już znaleźliśmy nocleg i bezpieczne miejsce dla naszych rowerów, udaliśmy się do groty objawień - wspomina pan Wiesław.

Droga prowadząca na plac jest wielkim jarmarkiem, pełno tam kramów, sklepików, gwaru. Z tego trzeba się otrząsnąć, żeby wejść głębiej.

- Wejść do środka, a świat pozostawić poza, świat, który chyba ma za zadanie zagłuszyć wnętrze. Nie odważyłem się dotknąć ścian groty, może dlatego, że była długa kolejka, a może zachowania ludzi wydawały mi się sztuczne. A może powiedziałem sobie, zrobię po swojemu. Patrząc na miejsce objawień, siedząc na ławeczce, odmówiłem różaniec - wzdycha pan Wiesław. Mówi, że wiele osób odmawiało różaniec, słychać go było z każdej strony, w wielu językach .

Ostatnie sanktuarium - Fatima, główny cel podróży. - Po dojechaniu i wjechaniu na plac, siedliśmy na murku i poleciały mi łzy - zdaniem pana Wiesława to były chyba łzy szczęścia, że udało się dojechać. Piękny, duży plac, a miejsce objawień - mała kapliczka, a właściwie zadaszenie miejsca.

Duże sanktuarium jest w innym miejscu. Ogrom ludzi, rozmodlonych ludzi. - Rany…. Jak oni się modlą, całym sobą, widać radość na twarzy i trud codzienności - wspominają pielgrzymi.

W zgodnej ocenie pątników Fatima to jest miejsce, gdzie człowiek dobrze się czuje. - W Fatimie byliśmy dwie pełne doby. Trudno było wyjechać, a gdy wyjechaliśmy, to po parunastu kilometrach musieliśmy wrócić, gdyż pomyliliśmy drogi - śmieje się pan Henryk.

Rowerzyści codziennie uczestniczyli w różańcu, razem z kilkoma tysiącami ludzi. Modlili się nad grobami tych, którzy rozmawiali z Maryją.

Z Fatimy pozostało im jeszcze 200 km do Lizbony. Po przejechaniu 4156 km rowerami, wrócili samolotem do Warszawy, potem pociągiem do Iławy.