Polska dusza - rzecz odziedziczona

Łukasz Sianożęcki Łukasz Sianożęcki

publikacja 15.09.2018 16:50

Jeszcze niedawno nawet nie myśleli, żeby wracać do ojczyzny. Po 16 latach spędzonych na emigracji w Londynie zamieszkali w rodzinnej wiosce.

Polska dusza - rzecz odziedziczona - Coraz więcej Polaków chce wracać z emigracji - dzielą się swoją obserwacją państwo Dąbrowscy. Krzysztof Gilewicz /Foto Gość

Wyjechali na Wyspy w 2002 roku. Plan był taki, aby popracować tam jedynie kilka miesięcy i zarobić na wymarzone studia z wokalistyki. Zostali jednak w Londynie na ponad 16 lat. Jeszcze rok temu w najmniejszym stopniu temu nie myśleli, że wrócą na stałe do ojczyzny. Pewnego dnia powiedzieli sobie jednak: „rodzina jest najważniejsza” . I to zadecydowało.

- Kiedy patrzymy z perspektywy na te ponad 16 lat, to choć przez większość czasu w ogóle nawet do głowy, by nam nie przyszło żeby wyjechać z Londynu, to można powiedzieć, że ta nasza Polska cały czas nas jakoś wołała - opowiada Magda Dąbrowska. Wraz z mężem mieszkają od około roku w Nebrowie Małym, rodzinnej miejscowości pani Magdy.

Nebrowo Małe liczy sobie w sumie 275 mieszkańców, czyli mniej więcej tyle ile średniej wielkości kamienica na londyńskim Ealingu, gdzie do tej pory przyszło im spędzić całe dorosłe życie.

- Każdy kto był na emigracji wie, że nie jest to wcale lekki kawałek chleba - opowiada Marcin.

- Na początku człowiek podejmuje się jakiejkolwiek pracy, żyje bardzo skromnie, mieszka kątem u znajomego. A nasz wyjazd przypadł na czas jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, więc nasza sytuacja była bardzo trudna - wspominają małżonkowie. - Żeby móc wyjechać zadłużyliśmy się u rodziny, kiedy wróciliśmy po pierwszych ośmiu miesiącach okazało się, że nie zarobiliśmy nic - uśmiechają się.

I tak z planowanych kilku miesięcy zrobił się rok. - Potem pomyślałem: „no to może jeszcze jeden rok i zarobię na całe studia” - mówi mąż.

Wraz ze zdobyciem lepszej pracy pojawiła się stabilizacja i snucie planów na przyszłość.

- Zaręczyliśmy się, a później pobraliśmy. Tam na świat przyszły nasze dzieci. Miesiące zmieniły się w lata. O studiach zapomniałem, a możliwość powrotu nie pojawiała się w naszych rozmowach - dodaje.

Małżeństwo mówi, że gdyby ktoś jeszcze dwa lata temu powiedział, że wkrótce zamieszkają w małej wiosce nad Wisłą, to by się roześmiali.

- To my byliśmy pierwszymi wśród naszych znajomych, którzy we wszystkich rozmowach odradzali powrót - śmieją się. - Mieliśmy swoje mieszkanko, grupę znajomych, wspólnotę w kościele, a dzieci miały przyjaciół i szkoły. Było nam tam po prostu dobrze - opowiadają.

Czasem przychodziły jednak momenty, co do których rodzina nie podejrzewała jak wielki wpływ będą miały na ich losy. - To były święta i wakacje. Kiedy spotykaliśmy się z rodzicami, a dzieci z dziadkami - wyjaśnia pani Magda. - Wtedy pojawiał się nostalgia, tęsknota za domem i refleksja, że dzieci powinny znać swoich dziadków - opowiada.

- A najgorsze były te święta, gdy nie spotykaliśmy się z rodzinami. I kiedy siedzieliśmy sami przy stole, choć nie mówiliśmy tego na głos, uderzało nas to, że tak chyba nie powinno być - dodaje Marcin. - Początkowo jakoś to zagłuszaliśmy, ale każde następne święta było coraz gorzej.

Tę lukę Dąbrowscy starali się jakoś wypełnić. - Stało się tak, że wchodziliśmy w bardzo zażyłe relacje z naszymi znajomymi. Po prostu robiliśmy sobie rodzinę z obcych nam tak naprawdę ludzi. Nie byliśmy jednak jedynymi. Wiele polskich małżeństw, których rodziny pozostały w kraju, stwarzało sobie takie substytuty - wyjaśnia Magda.

Dużą pomocą w tych trudnych przeżyciach była bliska obecność polskiej parafii. Kościół w Ealingu prowadzą księża Marianie.

- Bardzo zżyliśmy się księdzem proboszczem Pawłem Nawalańcem. Ja udzielałem się w parafialnej scholii, mogąc tym samym realizować swoją pasję do muzyki, a gdziekolwiek byśmy się nie przeprowadzili zawsze było blisko do tego właśni kościoła - wspomina M. Dąbrowski. - Stworzona tam wspólnota była dla nas zawsze dużym wsparciem.

Przyszedł jednak moment, kiedy decyzja o powrocie stała się praktycznie pewna.

- Niemal w jednym czasie nasi rodzice doświadczyli ciężkich chorób - opowiadają małżonkowie.

- Okazało się, że mój tata w wyniku cukrzycy musi poruszać się przy pomocy specjalnego wózka, a u mamy Magdy zdiagnozowano raka - dodaje Marcin. - Chwilę później nowotwora wykryto także u taty Magdy. Choć lekarze zapewniali, że zdiagnozowano go wystarczająco wcześnie, to po operacji pojawiły się spore komplikacje. Tata musiał przejść drugi zabieg. Reanimowano go dwukrotnie. To było bardzo poważne. Lekarze patrząc na jego wypis ze szpitala, mówią, że to, że uniknął wówczas śmierci to prawdziwy cud.

Wtedy ostatecznie coś w nich pękło. - Powiedzieliśmy sobie: „to nie jest życie” - wspomina Magda. - Zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że my nie żyjemy tam w pełni. Że to wszystko jest jakieś takie tymczasowe. Chodziliśmy posępni.

Jak mówi także sytuacja społeczno-polityczna w Wielkiej Brytanii nie wpływała pozytywnie na ewentualną decyzję o pozostaniu. - To już nie była ta Anglia, do której wyjechaliśmy w 2002 roku. Dziś w Londynie praktycznie każdy, codziennie liczy się z możliwością zamachu terrorystycznego. Mąż od kilku lat pracował w policji, więc od pewnego czasu nieustannie towarzyszyła mi myśl, czy dziś na pewno wróci do domu - mówi poruszona małżonka.

Małżonkowie mówią zgodnie, że od kiedy założyli rodzinę ich największym pragnieniem było to, aby dzieci mogły bezpiecznie dorastać. - W pewnym momencie poczuliśmy, że w Londynie to chyba nie będzie do końca możliwe - opowiada Magda. - Chcieliśmy też, aby nigdy nie zatraciły swojej tożsamości, a baliśmy się, że w tak zmieniającym się środowisku nie będzie to łatwe - zauważają rodzice.

Okazuje się, że z tym drugim nie było problemu. - Zawsze i wszędzie mówiłem, że jestem Polakiem - mówi najstarszy syn, 12-letni Maciej. - Nawet udało mi się przekonać rodziców, żeby mnie posłali do Pierwszej Komunii w polskim kościele - dodaje z dumą. Rodzice przyznają, że byli bardzo zaskoczeni taką decyzją syna. - Musiał przecież opanować katechizm normalnie w swojej szkole wraz z angielskimi dziećmi, a ponadto sam chciał się nauczyć go po polsku - opowiadają. - Byliśmy z niego niezmiernie dumni. Ale nawet było mi go czasem żal bo tuż przed uroczystościami niemal nie wychodził z książek. Zastanawiałem się czy to nie za dużo dla takiego małego chłopca - wspomina tata.

Jak mówią Dąbrowscy, Polska gra nie tylko w ich duszach, ale w większości rodaków, których spotkali na obczyźnie.

- Dzieci niemal wszystkich naszych polskich znajomych, choć są urodzone na Wyspach, choć tam chodzą do przedszkola czy szkoły, zawsze podkreślają, że są Polakami, i że chcą kiedyś wrócić do Polski. I choć nawet często mówią śmiesznie z brytyjskim akcentem to o tym, kim się czują, zawsze wspomną - mówi pan Marcin.

Małżeństwo przyznaje, że często nawet nieświadomie działali w tym kierunku, że oni sami wrócą do Polski.

- Nadaliśmy naszym dzieciom polskie imiona. I z uporem tłumaczyliśmy Brytyjczykom jak je wymawiać i pisać. Choć nawet nasi znajomi doradzali nam żeby zmienić ich pisownie na angielską, to my nie ulegliśmy. I jak się okazało dobrze zrobiliśmy - uśmiecha się mąż.

Szczególnie ciężko było im rozstać się z parafią. - Księża marianie urządzili nam takie wspaniałe pożegnanie, że nie mogło obyć się bez mnóstwa łez, a ksiądz proboszcz do końca żartował, żebyśmy zostali - wspomina Magda. - Tego dnia wszyscy nasi znajomi patrzyli na nas z niedowierzaniem i pewnym szokiem, że decydujemy się na taki krok - dodaje Marcin. - A dziś coraz częściej otrzymujemy od nich wiadomości, że sami wkrótce wracają, lub rozważają powrót - mówi. - Także nawet sam nasz proboszcz w ostatnich dniach został przeniesiony do Polski.

- Nie potrafimy tak naprawdę opisać tego co nas pchało do Polski - mówi M. Dąbrowska. - Wiemy jednak, że była to ogromna siła. Niewierzący pewnie nazwałby to jakoś inaczej, my zaś podejrzewamy, że była to Opatrzność Boża - podsumowuje.