Zaczęli od kupna butów dla narkomana. Dziś pod ich opieką znajduje się ponad 100 bezdomnych.
Jestem tu od lipca ubiegłego roku – mówi Łukasz, który na oko nie ma więcej niż 20 lat. – Czy pomagam? Jak mi się chce, to pomagam. To po co tu jestem? Bo tu nie piję. Czy chcę wrócić do świata? Teraz jeszcze nie, bo znów się zacznie. Pan Wiesio pracuje od rana w ogrodzie. Przygotowuje grządki pod wysiew. Jest zadowolony z wykonanej pracy. Najbardziej jednak dumny jest z tego, że nie wziął kieliszka do ust od 2 lat. Kiedy zaglądamy do pokoju pana Jana, robi właśnie porządki. – Daję sobie radę – mówi. – Najważniejsze, że na trzeźwo – podkreśla. Podobnych deklaracji w schronisku dla bezdomnych w Malborku, które prowadzi stowarzyszenie „Fides”, można usłyszeć dziesiątki. – To, że nie piją, to często ich pierwszy mały sukces, ale my tu nie chcemy, aby na tym się skończyło – mówi Ewa Cyran, kierownik schroniska. Pod opieką stowarzyszenia pozostaje ok. 100 osób. Nad bezdomnymi czuwa wykwalifikowana kadra. Do dyspozycji podopiecznych ośrodka są pokoje mieszkalne, stołówka, ogród, zagrody ze zwierzętami, pracownie i wiele innych. Początki nie wyglądały tak okazale.
Strach przed AIDS
– Pamiętam to bardzo dobrze, kiedy zimą 1992 roku znajomy przyprowadził do mojego mieszkania dwóch narkomanów i spytał, czy nie mogliby u mnie na trochę zostać – wspomina Marek Kwaterski, prezes stowarzyszenia „Fides”. – Zgodziłem się, zostali u mnie na noc i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że myślą o tym, żeby zerwać z nałogiem, ale nie mają nikogo, kto mógłby im w tym pomóc – pan Marek wspomina, że chodziło o przypilnowanie, by brali leki, które pomagają w odtruwaniu organizmu. – Zauważyłem też, że jeden z nich miał buty w bardzo złym stanie, a przecież była zima. Poprosiłem żeby przyszedł do mnie następnego dnia. Stawił się bardzo karnie. Poszliśmy do sklepu i, jak na hipisa przystało, wybrał sobie buty z najwyższej półki. A ja zapłaciłem za nie z własnej kieszeni. I tak to się wszystko zaczęło – uśmiecha się pan Marek. W tamtym czasie wcale jednak nie było mu do śmiechu. – Zgodziłem się im pomóc, choć wcale nie wiedziałem, jak miałbym to robić – opowiada. Przede wszystkim, jak mówi, ogarniał go ogromny strach. – Wtedy praktycznie nie mieliśmy żadnych informacji o HIV i AIDS. Poza tym, że praktycznie każdy narkoman potencjalnie jest nosicielem i może mnie zarazić – pan Marek wspomina, że czasem przybierało to rozmiary psychozy. – Pamiętam informację z gazet o spaleniu karetki tylko dlatego, że przewożono w niej osobę chorą na AIDS. Nie wiedziałem więc kompletnie, jak się wobec nich zachowywać. Byłem niezwykle ostrożny. Ale i tak później jeszcze poddawałem się badaniom. Ponadto nie było też odpowiedniego miejsca, w którym można by było przeprowadzić proces odtruwania. – Z pomocą przyszedł ksiądz Ignacy Najmowicz, który przy placu budowy kościoła miał przyczepę – opowiada. Jak dodaje, kapłan poradził mu, by założył stowarzyszenie, aby skuteczniej pomagać osobom uzależnionym od narkotyków.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się