Umęczona torturami, odarta z szat i godności starsza kobieta, odpowiada, że nie umiera za zdradę, lecz za obronę prawdy i Chrystusa.
Zrządzeniem losu 1 marca w Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych obejrzałem pierwszy odcinek miniserialu pt. "Gunpowder". Jest to produkcja opowiadająca o prześladowaniach katolików w Anglii na początku XVII wieku.
W jednej z początkowych scen pewien z oprawców mówi do skazanej na śmierć katoliczki, że umiera za zdradę swojego kraju. Umęczona torturami, odarta z szat i godności starsza kobieta, odpowiada jednak z podniesioną głową, że wcale nie umiera za zdradę, lecz za obronę prawdy i Chrystusa. Po czym dodaje do kata, by ten nie odzywał się do niej już więcej.
Tuż po obejrzeniu tego fragmentu nasunęła mi się refleksja, że ta egzekucja wyglądała niemal dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy komuniści zabijali żołnierzy powojennego podziemia. Z miedzianym czołem rzucali skazanym w sfingowanych procesach, że są zdrajcami ojczyzny. Jak wiemy z licznych grypsów np. rotmistrza Witolda Pileckiego czy ppłk. Łukasza Cieplińskiego, żołnierze wyklęci umierali z Chrystusem w sercu, a pewnie i na ustach.
Jednakże, w odróżnieniu od angielskich prześladowców kościoła, którzy zabijali swoich przeciwników jawnie, a kariery robili w cieniu komnat królewskiego dworu, sowieci postępowali dokładnie odwrotnie. "Wrogów ludu" zabijali w ukryciu, skazywali na zapomnienie, zaś sami siebie publicznie przedstawiali jako bohaterów. Niestety, tak bywa i dziś, kiedy z ukształtowanych homo sovieticus, którzy swoje pozycje osiągnęli wyłącznie dzięki donosicielstwu, uległości, a często i zdradzie, próbuje robić się narodowe autorytety.