Parafia pw. św. Rafała Kalinowskiego w Elblągu świętuje w tym roku swoje 25-lecie. Choć minęło już ćwierć wieku, w pamięci wiernych wciąż żywe są obrazy z czasów, kiedy ich wspólnota dopiero raczkowała.
Dla większości mieszkańców osiedla Nad Jarem powstanie nowej parafii było sporym zaskoczeniem. – Od wielu lat należeliśmy do parafii św. Brata Alberta, prowadzonej przez księży salwatorianów, i tam byliśmy zaangażowani, przede wszystkim w działania wspólnoty Domowego Kościoła – wspominają Krystyna i Marcin Kurosadowie.
– Można powiedzieć, że byliśmy już tam zakorzenieni. Cieszyliśmy się z tego, jak tamta parafia się rozwija. Udało się nam też postawić tam drewniany kościółek. I wtedy przyszła decyzja o rozdzieleniu. Parafia św. Rafała Kalinowskiego została erygowana decyzją biskupa Andrzeja Śliwińskiego 16 listopada 1993 roku. Wydzielono ją z bardzo dużej wówczas parafii św. Brata Alberta. Jej granice wyznaczyła ul. Ogólna od południa i al. Jana Pawła II od zachodu. – Nie ma co ukrywać, nie wszyscy byli z tego powodu zadowoleni. Ludzie obawiali się przede wszystkim tego, że nie wiadomo, jak daleko będą teraz mieli do kościoła – wspomina tamten czas Stanisław Szweda. – My byliśmy z tych, którzy pod tym względem się cieszyli, bo od tego momentu mieliśmy dużo bliżej do świątyni – uśmiecha się pani Krystyna. – Martwiło nas jedynie to, że spora część naszej wspólnoty będzie teraz w zupełnie innej parafii. Pan Stanisław czuł podobnie. – Coś się we mnie na początku sprzeciwiało. Nie wiedziałem, jak uda nam się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Ale później zrozumiałem, że nie zmienimy tej decyzji, i po prostu trzeba było wziąć się do roboty – dodaje.
Nie mieliśmy nic
– Decyzja o pójściu na nową parafię była dla mnie dużym zaskoczeniem – przyznaje ks. Adam Śniechowski, pierwszy proboszcz parafii Nad Jarem. – Ówczesny biskup elbląski ks. Andrzej Śliwiński przyjechał do Redak święcić kościół, który dopiero co wraz z parafianami wybudowaliśmy. Podczas kolacji poinformował mnie, że teraz czeka na mnie takie samo wyzwanie, tylko w innym miejscu. I tak trafiłem do parafii św. Rafała Kalinowskiego – wspomina. Wyzwanie było jednak bardziej skomplikowane, gdyż ks. Śniechowski nie tylko budował parafię, ale organizował również struktury elbląskiego seminarium. – Musiałem to jakoś pogodzić – dodaje z uśmiechem. A co łączyło oba te miejsca? – To, że nie było tam praktycznie nic. W parafii był pusty plac, a na seminarium mówiliśmy wtedy „fabryka szczotek” – opowiada. Parafianie mówią zgodnie, że nawet jeśli w pierwszej chwili mieszkańcy osiedla mogli przeżywać pewne trudności, to dość szybko zrozumieli, że posiadanie własnej parafii to dobra sprawa. – Wydaje mi się, że ksiądz Adam umiał ludzi zjednać, przekonać i tak ustawić, że to myślenie szybko się odmieniło – mówi K. Kurosad. Ksiądz Adam wspomina, że nie odczuwał jakiegokolwiek niezadowolenia. – Nie miałem żadnych problemów ze strony parafian. Od samego początku chętnie przychodzili, gromadzili się na nabożeństwach czy też do pomocy przy budowie pierwszej kaplicy – mówi. – Przychodzili licznie, nawet gdy pierwsze Msze odprawialiśmy w piwnicy przy ul. Broniewskiego. Pomagali w organizacji wszystkiego, co było potrzebne. Bo tak jak mówiłem na początku, nie mieliśmy nic. Nie było nawet dzwonków do Eucharystii.
Jak na misjach
Pierwszym zadaniem, które zamierzał wykonać nowy proboszcz, było postawienie kaplicy. – My z księżmi wynajmowaliśmy pokoje u parafian. Z mieszkaniem nie było więc większych problemów. Chodziło jednak o to, aby móc odprawiać nabożeństwa w godnych warunkach. A pracowało nas na parafii wtedy trzech. Ja, ks. Jarek Kiełb oraz do pomocy ks. Mieczysław Idzikowski – wylicza ks. Śniechowski. – Nasi kapłani wykonywali tutaj tytaniczną pracę – wspominają państwo Kurosadowie. – Zwłaszcza ksiądz Jarek, gdy musiał praktycznie sam posługiwać, w czasie kiedy ksiądz proboszcz miał dość poważny wypadek, i długo wracał do pełni sił – mówią. Małżeństwo ocenia, że to był najtrudniejszy czas z punktu widzenia ich duszpasterzy. – To była bowiem zima, akurat tego roku bardzo mroźna. Ksiądz Jarek z sinymi rękami odprawiał kilka Mszy Świętych. Patrzyliśmy na niego z wielkim podziwem, że mimo wszystko daje radę i wytrzymuje. Czasem żartowaliśmy, że musi się czuć jak na misjach na Syberii – śmieją się parafianie. Zanim stanęła kaplica, przez prawie rok wierni od św. Rafała chodzili na niedzielne Msze do salwatorianów, czyli parafii, z której zostali wydzieleni. – Do dziś jestem im wdzięczny za to, że w taki sposób nas wspomagali i zapraszali do siebie parafian Znad Jaru. Szczególnie ważne było to zimą. Bo latem wystarczył jakiś daszek na placu i można było odprawiać, ale kiedy przychodziły chłody, ta życzliwość okazywała się nieoceniona – wspomina pierwszy proboszcz.
Tak powstała nasza „stajenka”
Parafianie z rozrzewnieniem wspominają letnie Msze polowe. – Już od samego rana szykowaliśmy ołtarz. Wszystkie potrzebne rzeczy przynosiliśmy z piwnicy od państwa, którzy nam ją użyczyli, a mieszkali blisko placu budowy – mówi pan Stanisław. W niedzielę kapłani odprawiali trzy Msze Święte. – Po porannych nabożeństwach nie można było jednak zwinąć tego wszystkiego, co przygotowaliśmy, tak więc panie z kół różańcowych pełniły dyżury i pilnowały, aby nikt tego nie ukradł, aż do wieczornej Eucharystii – wspomina pani Krystyna. O tym, że parafia Nad Jarem jest żywą i zaangażowaną wspólnotą, a wszelkie początkowe wątpliwości minęły, można było się przekonać już po kilku miesiącach. – Jesienią ks. Adam przywiózł na plac stelaże pod kaplicę. Zanim jednak można było je stawiać, należało wszystko oczyścić. Wtedy ludzie przychodzili naprawdę tłumnie i pracowali z dużym wysiłkiem – mówi K. Kurosad. – Podobnie było, kiedy przywiozłem cegły z rozbiórki. Wtedy też rąk do pracy nie brakowało – dodaje proboszcz. Ksiądz Adam mówi, że stosował zasadę „nic na siłę”. – Miałem już doświadczenie z poprzedniej parafii i wiedziałem, że ludzi nie da się do niczego zmusić – zauważa. – I to rzeczywiście działało. Każdy ma przecież swoje życie i swoje problemy, więc z mojej strony nigdy nie było nakazów, tylko prośby i propozycje. Kiedy kaplica już stanęła, wierni pieszczotliwie nazwali ją stajenką. – Doskonale pamiętamy jedne z pierwszych świąt Bożego Narodzenia w naszej „stajence” – opowiadają państwo Krystyna i Marcin. Parafianie postanowili jak najpiękniej ją udekorować. We wnętrzu znalazły się więc kolorowe choinki, szopka betlejemska, a nad ołtarzem zawisł anioł. – I w pewnym momencie w czasie Mszy Świętej ten anioł z wielkim hukiem spadł. Śmialiśmy się wszyscy, włącznie z odprawiającym Eucharystię kapłanem – mówią małżonkowie. – Wtedy ksiądz Mieczysław powiedział: „Cóż to za cudowna parafia, że tutaj anioły w kościele fruwają”. Pan Stanisław mówi, że takie wydarzenia pokazywały, iż ludzie w końcu czują się jak u siebie. – Podobnie było, kiedy w naszej parafii odbywała się peregrynacja obrazu Matki Bożej – wspomina. – Mnie wtedy przypadło w udziale przywitanie obrazu w imieniu parafian. Byłem bardzo przejęty i sam nie wiem, jak to się stało, że powiedziałem: „Popatrz, Matko, oni nawet jeszcze świątyni nie mają”. Wtedy także wszyscy wybuchliśmy serdecznym śmiechem – opowiada. Dziś już wszelkie nabożeństwa odprawiane są w kościele, który zostanie poświęcony właśnie w 25. rocznicę erygowania. – Jego budowę dokończył już nasz obecny proboszcz ks. Wojciech Zwolicki, ale wydaje mi się, że buduje on coś jeszcze ważniejszego – mówi S. Szweda. – Dzięki niemu w naszej parafii powstaje dużo nowych, różnych wspólnot. I to jest nie do przecenienia. Jestem przekonany, że to także dzięki temu udało się zbudować parafię, gdzie każdy czuje się jak u siebie – przekonuje.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się