- W pomaganiu innym odnajduję sens mojego pielgrzymowania. Gdy ktoś podchodzi do mnie i mówi, że dzieje się coś niepokojącego, staram się pomóc - mówi Mateusz Gajda z grupy Zantyr Sztum.
W tym roku na Jasną Górę idę po raz trzeci. To już tryb życia. Moja pierwsza pielgrzymka była dziękczynna. Kilka miesięcy wcześniej, w grudniu, trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia, miałem wypadek. Wracałem ze szkoły z próby konkursu kolęd, w czasie którego miałem być członkiem jury. Będąc już niedaleko domu, przeleciałem przez dwa pasy i uderzyłem w drzewo. Pamiętam, że w ostatniej chwili się przeżegnałem, a tuż po uderzeniu miałem siłę, żeby wysiąść z samochodu i ustawić za nim trójkąt oraz pozbierać fragmenty, jakie odpadły od pojazdu. Później, gdy było już wiadomo, jak poważne miałem obrażenia, wielu mówiło, że to było nierealne. Dziś widzę, że plan tego zdarzenia był ułożony gdzieś tam "na górze".
Obudziłem się po 9 dniach
W szpitalu lekarze podali mi leki przeciwbólowe i ocenili, że ze mną wszystko jest w porządku. A ja przez całą noc zwijałem się z bólu. Rano okazało się, że niezbędna jest operacja, a mój stan określono jako "gorzej niż krytyczny". Usłyszałem, że moje szanse na przeżycie operacji wynoszą mniej niż 2 proc. Zamurowało mnie - nie będę ukrywał. Gdy mnie wieziono na blok operacyjny, byli przy mnie rodzice, a ja nie byłem w stanie nic im powiedzieć.
Operacja trwała 48 godzin. Udała się, ale stan nadal był krytyczny. Obudziłem się po 9 dniach. Przy moim łóżku stali rodzice: "Mamo, szkoda, że ta godzina tak szybko minęła. Niby jestem wyspany, ale jeszcze chwilę bym się przespał" - powiedziałem. Dziwnie na mnie spojrzeli, choć ucieszyli się, że wraca mi poczucie humoru. "Mati, spałeś 9 dni" - powiedziała mama. Że rozpoczął się już kolejny rok, uwierzyłem dopiero, gdy zobaczyłem kalendarz.
Wiem, że mojej intencji modliło się wiele osób. Księża odprawiali Msze św., także Pasterkę. Pierwszym pokarmem, jaki przyjąłem do ust po wypadku - bo wcześniej byłem podłączony do sondy - była Komunia św. Rzeczywiście, to był moment, gdy poczułem umocnienie, siły zaczęły powracać. Ktoś może powiedzieć, że to normalne, bo coś zjadłem, ale przecież my, wierzący, nie patrzymy w ten sposób.
Choć kilka tygodni po wypadku mój stan wciąż był poważny, ważyłem tylko 39 kg, udało mi się być na studniówce. Gdy wszedłem na salę, 300 osób wstało i zaczęło mi klaskać - z pewnością nie zapomnę tego do końca życia. To było niesamowite. Rozpłakałem się ze szczęścia. Wszyscy podchodzili się przywitać.