O pracy w Boliwii mówi pochodzący z parafii św. Andrzeja Boboli w Sztumie misjonarz o. Elizeusz Czwerenko OFM.
Agata Bruchwald: O misjonarzach mówi się, że to ambasadorowie naszego kraju na świecie. Czy czuje się Ojciec ambasadorem Polski w Boliwii?
o. Elizeusz Czwerenko OFM: Tak. Gdy ludzie, z którymi rozmawiam, słyszą zupełnie inny akcent niż miejscowy, pytają mnie, skąd jestem. Gdy odpowiadam, że z Polski, zaczynają pytać o różnice między naszymi krajami, o to, jak w Polsce żyją ludzie, a także np. o potrawy czy pogodę. O Polsce w Boliwii opowiadam dosyć często.
Od ponad roku żyje Ojciec w Ameryce Południowej, poznając tę cześć świata. Co do tej pory Ojca najbardziej zaskoczyło?
Trudno to ocenić jednoznacznie, bo tu jest zupełnie inny świat. Żyjemy w pasie przyrównikowym, tu są tropiki, niedaleko jest amazońska dżungla. Pod tym względem tutaj jest zupełnie inaczej niż w Polsce.
Mocno uderzyła mnie bieda tych ludzi. W Polsce aż tak bardzo nie widać różnic społecznych, różnic w zarobkach między ludźmi. W Boliwii, przechodząc ulicami miasta, przekonujemy się, jak bardzo wielu ludzi mieszka w slumsach. Tam domy powstają z tego, co akurat nawinęło się pod rękę – kilku desek, kawałka falistej blachy, ściany są ze splecionych liści palmowych albo jakiejś plandeki. Podłoga to bardzo często klepisko, ubita glina i nic więcej. Prąd generalnie jest wszędzie doprowadzony, ale nie ma ani bieżącej wody, ani kanalizacji...
Pozytywnie natomiast zaskoczyła mnie wielka otwartość i serdeczność Boliwijczyków. Często na ulicy potrafią mnie zaczepić i zacząć rozmowę.
Jak można scharakteryzować wspólnoty, w których Ojciec pracuje?
Jestem proboszczem w dwóch parafiach – San Francisco de Asís i San Martín de Porrès w mieście Trinidad, stolicy departamentu Beni. One znacznie różnią się od siebie. Jedna znajduje się w pobliżu centrum miasta. Ludzie tam mieszkają w murowanych domach, żyje im się troszeczkę lepiej. Nie widać tak wielkiej biedy. Druga parafia znajduje się bliżej obrzeży miasta. Tam jest naprawdę biednie, widać to, idąc ulicami, zachodząc do domów. Do kościoła przychodzi głównie młodzież i trochę starszych osób.
Praca w Boliwii jest dosyć ciężka. 70 proc. społeczeństwa deklaruje się jako katolicy, jest jednak także dużo wspólnot protestanckich, m.in. ewangelików, a także boliwijski Kościół narodowy stworzony przez poprzedniego prezydenta kraju Evo Moralesa. Ich członkowie są naprawdę aktywni. Nie ma między nami spięć, nie pałamy do siebie nienawiścią, ale widać, że jeśli mogą, to nam, katolikom, próbują przeszkadzać w podejmowanych działaniach.
Czym Ojciec zajmuje się na co dzień?
Najczęściej jest to praca z ludźmi. Na polu ewangelizacyjnym to odprawianie Mszy św., nabożeństw, święcenie domów, bo o to proszą mnie parafianie. Miejscowi bardzo często proszą także o wsparcie finansowe. Praktycznie nie ma tygodnia, żeby ktoś nie przyszedł, żeby poprosić o coś do jedzenia albo o wykupienie leków. Często rozwożę potrzebującym żywność, np. ryż. Ostatnio, przed świętami Bożego Narodzenia, udało się mi kupić wózek inwalidzki dla młodego, ok. 20-letniego mężczyzny. Od urodzenia zmaga się on z dysfunkcjami ruchowymi i intelektualnymi.
W Boliwii 4 lata temu, 24 stycznia 2017 r., została zamordowana Helena Kmieć. Czy jej historia jest znana ludziom, których Ojciec spotyka. Czy Ojciec im o niej opowiada?
Helenka została zamordowana w mieście Cochabamba, położonym w górskiej dolinie. Tutaj niewiele osób zna tę historię. Kilka razy z miejscowymi o niej rozmawiałem, ale na kazaniach o niej nie opowiadałem.
Ojciec decyzję o wyjeździe do Boliwii podjął po śmierci Helenki. Ta tragedia nie powstrzymała Ojca przed wyjazdem na misje?
Nie. Oczywiście znałem jej historię. Przygotowując się do wyjazdu w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie, pewnego razu udało nam się nawet pojechać na cmentarz, gdzie Helenka została pochowana. Rozmawiałem z kilkoma osobami, które ją znały. Obawy przed tym wyjazdem miała moja rodzina, zwłaszcza mama, ale ja nie.
Cała rozmowa w „Gościu Elbląskim” na niedzielę 24 stycznia.