Pożar zniszczył podcieniowy dom w Złotowie niemal doszczętnie. Dziś dobiegają końca roboty przy jego odbudowie.
Marcelina Makowska mieszkała w tym domu od maja 1945 r., kiedy to trafiła na Żuławy wraz z innymi rodakami z Wołynia. – Był naprawdę przepiękny, robił ogromne wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego domu. A przy tym był tak wielki, że gdy się wewnątrz coś zawołało, odpowiadało echo. Na początku, jako mała dziewczynka, nawet się trochę tego bałam – pani Marcelina wspomina z uśmiechem pierwsze chwile w Złotowie.
Już wówczas, zaraz po wojnie, dom ten był uważany za zabytek, jako że zbudowali go holenderscy mennonici pod koniec XVIII wieku. – Przybyli oni na te ziemie, szukając słynnej wówczas w całej Europie polskiej wolności oraz możliwości awansu, na co u siebie w kraju nie mieli niestety szans – opowiada Filip Gawliński, historyk sztuki i prezes Fundacji Ochrony Zabytków Architektury Drewnianej. – A o tym, jak wielkie mieli ambicje, by zostać szlachcicami, świadczy to, jak okazałe budowali sobie domy. Widzieli bowiem, jak wyglądają typowe polskie dwory, i nie chcieli w tej materii odstawać. Dom w Złotowie jest tego najlepszym przykładem – wyjaśnia.
Niestety władze PRL nie były w tamtym czasie zatroskane losem zabytków, a już na pewno nie tych „poniemieckich”. – Wprawdzie w latach 70. przeprowadzono pewne prace, ale raczej na zasadzie połatania to tu, to tam niż kompleksowego remontu. Bardzo długo nic nie działo się z gnijącymi belkami na podcieniu, kilkukrotnie starałam się o pomoc w wymianie niedostosowanej do współczesności instalacji elektrycznej – wylicza M. Makowska. Noc z 8 na 9 marca 2014 r. była jednak ostatnią, jaką pani Marcelinie i jej bliskim przyszło spędzić pod dachem rodzinnego domu.
– W nocy usłyszałam jakieś hałasy na strychu. Jakby ktoś przerzucał stare meble czy skrzynie. Ale pomyślałam: kto by robił coś takiego po północy? I wybiegłam na korytarz. Wtedy zobaczyłam płomienie... – zawiesza głos. Była w środku tylko z wnukiem, więc we dwójkę wybiegli na zewnątrz tak, jak stali. Tuż za nimi zawalił się strop na korytarzu. Przez noc budynek spalił się doszczętnie. – Zazwyczaj pozostałości byłyby rozebrane i to byłby koniec historii tego zabytku, ale pani Marcelina przekonała mnie, że musimy go ratować – i tak się zaczęła jego odbudowa, która trwa do dziś – opowiada F. Gawliński. Zaznacza, celem było jak najwierniejsze odtworzenie stanu pierwotnego budynku, a to – jak dodaje – nie byłoby możliwe bez wsparcia Dariusza Chmielewskiego, ówczesnego konserwatora zabytków w Gdańsku.
– Chcieliśmy, aby wszystko było jak najbliższe oryginałowi, począwszy od dużych elementów, jak ściany czy filary w podcieniu, aż po drobniutkie elementy, jak zasuwki do okien czy włączniki światła. To naprawdę żmudna, precyzyjna i czasochłonna praca – wylicza historyk. Obecnie z zewnątrz dom wygląda już jak z dawnych fotografii. – W ostatnim czasie wykonano remont stolarki zewnętrznej, czyli bogato rzeźbione drzwi zewnętrzne oraz konserwację drzwi tylnych, okiennice, schody we wnętrzach obiektu, instalację elektryczną i przeciwpożarową oraz alarmową. Przygotowano podłoża parteru do układania podłóg drewnianych – wymienia Filip Gawliński.
Jego zdaniem to przedostatni etap prac. Oprócz wykończenia wnętrza zabytek czeka jeszcze rozstrzygnięcie kwestii ogrzewania. Tu w ocenie prezesa fundacji jest kilka rozwiązań. – Wcześniej dom był wyposażony w instalację centralnego ogrzewania, ale myślę, że dziś należy pomyśleć o czymś nowocześniejszym, jak np. pompy ciepła czy panele fotowoltaiczne – uważa. – Wierzę, że przy wsparciu zarówno władz lokalnych, jak i centralnych uda się ten zabytek wesprzeć tak, jak on na to do końca zasługuje – podkreśla F. Gawliński. – A ja wierzę, że wkrótce wrócę do domu – dodaje pani Marcelina.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się