Na terenie byłego obozu koncentracyjnego KL Stutthof odbyły się dziś uroczystości 77. rocznicy jego oswobodzenia.
Dokładnie 77 lat temu 9 maja na teren KL Stutthof weszły pierwsze oddziały zwiadowcze Armii Czerwonej, kończąc trwającą 2077 dni historię tego obozu i dzieje nienawiści, jaka stworzyła to miejsce już we wrześniu 1939 roku. Przez obóz koncentracyjny leżący w dzisiejszym Sztutowie przeszło ponad 105 tys. osób, z czego ponad 60 tys. spośród nich zmarło.
Jak co roku w tę rocznicę na teren obozu przyjechali przedstawiciele władz, żołnierze, kapłani oraz młodzież szkolna, aby oddać hołd tym, którzy doświadczyli horroru tego miejsca. Wśród zgromadzonych była również garstka do dziś żyjących byłych więźniów KL Stutthof.
Jan Brodziński był jednym z młodszych więźniów obozu. Za jego kraty trafił w sierpniu 1944 roku, mając zaledwie 10 lat. – Trafiliśmy tu wraz z bratem po upadku Powstania Warszawskiego – wspominał w czasie dzisiejszych uroczystości. Pomimo że był jeszcze dzieckiem, nikt nie traktował go ulgowo. – Długo zastanawiano się co ze mną zrobić, gdy nas przywieziono. W końcu zadecydowano żeby mnie tu zostawić i nadać numer 93792. Po jakimś czasie zreflektowałem się, że gdybym tego numeru nie dostał, to musiałbym zginąć – opowiadał.
Od tej pory zaczęła się dla niego obozowa gehenna. Wielogodzinne apele na placu cały czas na baczność, przenikliwe zimno i nieustanny głód. – Ja ten brak jedzenia znosiłem jeszcze całkiem dobrze, lecz niestety mój brat cierpiał bardzo mocno z tego powodu – wspominał. – Najgorsze było jednak robactwo. Było ono dosłownie wszędzie. Wszy niemal zjadały nas żywcem. Dopiero po jakimś czasie przeniesiono nas z naszego baraku, aby przeprowadzić w nim dezynsekcję. To na trochę pomogło – mówił.
Ciąg dalszy artykułu w "Gościu Elbląskim" na 22 maja.