Zmarł w dziwnych okolicznościach, uwięziony na podstawie sfabrykowanych zarzutów, torturowany. Tajemnica jego śmierci pozostaje niewyjaśniona do dziś.
Był jedynym, który nie opuścił żywy więzienia po pokazowych procesach, które miały miejsce w Elblągu po pożarze hali zakładów Zamach w nocy z 16 na 17 lipca 1949 roku. Przy pomniku Sprawy Elbląskiej 6 lipca uczczono pamięć Henryka Zająca, skazanego i zamordowanego 70 lat temu polskiego żołnierza.
Jak opowiada Grażyna Wosińska, jedna z inicjatorek upamiętnienia, Henryka Zająca Wojskowy Sąd Rejonowy w Gdańsku skazał na dwanaście lat więzienia 31 października 1951 roku, na podstawie sfabrykowanych zarzutów. Oskarżono go o szpiegostwo i przekazywanie danych o stalowni najpierw Zygmuntowi Zelkowi, reemigrantowi z Francji, a potem Jeanowi Bastardowi, rzekomemu szefowi siatki szpiegowskiej. Mężczyzna przeżył koszmar śledztwa z torturami wzorowanymi na sowieckich i gestapowskich metodach.
– Według przeprowadzonych przeze mnie badań ponad osiem miesięcy po wyroku 6 lipca 1952 roku Henryk Zając został znaleziony martwy w swojej celi. Ówczesny naczelnik Więzienia Karno-Śledczego w Gdańsku kpt. Jerzy Groszewski twierdził, że było to samobójstwo. Liczni świadkowie jednak, w tym współwięźniowie H. Zająca, twierdzili, że nie odebrał sobie życia sam, ale został zamordowany – opowiada G. Wosińska.
– Bardzo istotne w tej materii są także wyjaśnienia sędziego Najwyższego Sądu Wojskowego Józefa Waszkiewicza, który zwracał uwagę, że akta więzienne w tej sprawie praktycznie nie istnieją. Podkreślał, że nie badano tej sprawy, nawet nie przesłuchano strażnika, który sporządził notatkę służbową – relacjonuje.
W aktach odnalezionych przez panią Grażynę można znaleźć także informację o tym, że jako przyczynę zgonu lekarz więzienny o nieznanym nazwisku podał samobójstwo przez powieszenie w celi. – Podpis lekarza jest nieczytelny. Raczej nie przeprowadzono sekcji zwłok – zauważa G. Wosińska. – Ponadto zgodnie z regulaminem więziennym o śmierci powinna być od razu powiadomiona rodzina. Dziś może trudno nam w to uwierzyć, ale naczelnik więzienia i prokuratura zwlekali z tym aż cztery lata – dodaje.
Wersji o samobójstwie zaprzecza także Józef Olejniczak, przyjaciel Henryka Zająca i współtowarzysz niedoli więziennej. Mężczyźni znali się od dziecka. Mieszkali niedaleko siebie we francuskim Potigny w latach trzydziestych. Po wojnie, w 1948 roku, wrócili razem z Francji do Polski. Obaj po pożarze hali Zakładów Mechanicznych im. gen. Karola Świerczewskiego w Elblągu zostali aresztowani, a potem skazani. – „To niemożliwe” – stwierdził z przekonaniem, zapytany o samobójstwo Henryka. Powiedział mi, że wie o tym od współwięźnia, który jednoznacznie stwierdził: „Zabili wam kolegę”. Nie miał wątpliwości, że to było zabójstwo. Władze więzienia orzekły, że to samobójstwo, bo taka wersja była dla nich wygodna – relacjonuje słowa Józefa Olszewskiego Grażyna Wosińska.
Zwraca uwagę, że rodzice oficjalnie dowiedzieli się o śmierci syna dopiero w 1956 roku, kiedy władza nie mogła już dłużej milczeć, ponieważ skazani ze Sprawy Elbląskiej opuszczali więzienie. – Ciała nie wydano bliskim nigdy. Uzyskali jedynie informację, że syn jest pochowany na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku – opowiada. Wspomina także słowa siostry Henryka Zająca, Czesławy Skrzesińskiej, która w 2013 roku mówiła: „Komuś zależy, by tajemnica śmierci mojego brata nigdy nie ujrzała światła dziennego. Mija tyle lat, a sprawa nie została nigdy zbadana. To nie może być przypadek”. Sama Czesława również osobiście doświadczyła stalinowskiego terroru. Gdy miała niecałe 18 lat, była brutalnie przesłuchiwana przez funkcjonariuszy gdańskiej bezpieki.
– Ta zbrodnia pozostaje więc niewyjaśniona do dziś, a rzeczywistych sprawców nie ukarano – podsumowuje G. Wosińska.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się